„Polują na nas jak na zające” – Marcin Ogdowski, korespondencja z Ukrainy

– Ludzie u nas biedni, ale o swoje walczyć potrafią – przekonuje Oleh Pilipienko, wójt gminy Szewczenkowe w regionie mikołajowskim. Gdy zaczęła się rosyjska inwazja, Oleh – oficer rezerwy armii ukraińskiej – skrzyknął wokół siebie setkę sąsiadów. Chcieli jakoś włączyć się w wojenny wysiłek, zwłaszcza że Rosjanie bardzo szybko pojawili się w ich okolicy. Bić się jednak nie było czym, ochotnicy postanowili zatem zbierać informacje o ruchach wojsk najeźdźcy. – Większość zgłoszeń trafiała do mnie, ja przekazywałem je armii – Pilipienko opowiada takim tonem, jakby chodziło o przetwarzanie danych do albumu krajoznawczego. Bez patosu, bez podkreślania bohaterstwa. Ot, normalna czynność wójta czasu wojny. – Ale szybko pojawiła się pokusa, by zaszkodzić Moskalom na inne sposoby. Tak powstał pomysł użycia jeżyków – mężczyzna pokazuje zespawaną z trzech zaostrzonych prętów pułapkę na opony. – Sporo tego zrobiliśmy i rozrzuciliśmy – uśmiecha się szeroko.

„Druga armia świata” – za jaką chciała uchodzić ta rosyjska – jeździ na kiepskich chińskich oponach, zbyt słabych w konfrontacji z najeżonym żelastwem. Pilipienko skromnie mówi o „kilkudziesięciu” zatrzymanych rosyjskich wozach. Musiało być ich naprawdę sporo, bo najeźdźcy szybko zorientowali się, iż mają do czynienia ze zorganizowaną operacją i zaczęli polować na sabotażystów. Pilipienko wpadł w połowie marca minionego roku, po niespełna trzech tygodniach tej, jak mówi, małej partyzantki. Kolejne trzy miesiące spędził w rosyjskiej niewoli, którą opuścił po wymianie jeńców. W międzyczasie najeźdźcy zostali pokonani przez armię ukraińską i nie zapuszczali się już na tereny gminy. Oleh, wycieńczony po obozie, nie miał szansy na służbę w wojsku, wrócił więc do przedwojennej działalności.

– Żałujesz? – mam na myśli akcję z jeżykami.

– A skąd! – Oleh kręci głową. – Grunt, że napsuliśmy im krwi.

Legendarna rosyjska celność

Dziś Oleh ma zupełnie inne zmartwienia. Gmina Szewczenkowe jest jedną z trzech najbardziej zniszczonych gromad w obwodzie mikołajowskim. Sześć z dwudziestu jeden osad zamieniono w zgliszcza, w reszcie straty nie są tak dotkliwe, ale na tyle poważne, że dezorganizują normalne życie. We wsi Szewczenkowe przed wojną mieszkało 3,2 tys. osób, dziś jest ich 2 tys.

– Do końca kwietnia spodziewamy się wzrostu populacji do czterech tysięcy osób – wylicza Pilipienko. – Wracają starzy mieszkańcy, pojawiają się ludzie z innych terenów, także spoza gminy, którzy uciekają z miejscowości przyfrontowych. Tymczasem nadal mamy poważny problem z prądem i wodą – wójt wzdycha głośno.

W zasadzie to jeden i ten sam problem. Linie wysokiego i średniego napięcia doprowadzają prąd na obszar gminy, rzecz w tym, że dostępu do sieci pozbawione są lokalne wieże ciśnień. Niedziałające pompy sprawiają, że nie ma wody w gospodarstwach domowych, nie ma jej też w obiektach i urządzeniach niezbędnych do produkcji rolnej.

– Na szczęście mamy naszych elektryków – Pilipienko prowadzi na pole, gdzie grupa mężczyzn przygotowuje do ponownego zawieszenia zniszczone przez Rosjan kable.

Elektrycy pracują w Szewczenkowe oraz w pobliskim Kotlarewie. Uszkodzone elementy infrastruktury naprawią do końca kwietnia. Do tego czasu ich pensje finansowane są z grantu Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM).

Jednym z fachowców jest Sasza, czterdziestolatek, który do ekipy trafił niemal wprost ze szpitala, gdzie wcześniej zawiodła go rosyjska bomba.

– Wiosną zeszłego roku pomagałem wyciągać 84-latka, sąsiada, którego zasypało w chałupie. Chłop ponad dwie godziny spędził pod gruzami, ale przeżył. Kilka miesięcy później sąsiedzi musieli wygrzebywać i mnie – Sasza uśmiecha się smutno i opisuje ze szczegółami, jak wybuch bomby pogruchotał mu nogę.

Rozmawiamy w ruinach domu wspomnianego staruszka. Dziś to na poły zawalona chata, z podwórkiem zamienionym w potężny lej. Patrząc wzdłuż drogi, 300 metrów dalej znajduje się dom kultury. Okazały budynek jak na standardy wsi Szewczenkowe. I to właśnie ten obiekt – zajęty rzekomo przez ukraińskie wojsko – zamierzał zniszczyć rosyjski samolot. Legendarna rosyjska celność sprawiła, że placówka ocalała, a przepadło z hukiem domostwo bogu ducha winnego 84-latka. – Ale kable i słupy zrywali i powalali celowo, żeby uprzykrzyć nam życie – podkreśla Sasza.

Brali cokolwiek wpadło im w łapy

Podobne historie, choć na dużo większą skalę, działy się w sąsiednim obwodzie chersońskim, który na wiele miesięcy znalazł się pod okupacją. Wycofujący się Rosjanie – wzorem Armii Czerwonej i Wehrmachtu z czasów II wojny światowej – zastosowali strategię spalonej ziemi. I zniszczyli na opuszczanych terenach mnóstwo elementów krytycznej infrastruktury, także sieci przesyłowe.

– Babuszki opowiadały, że Niemcy byli bardziej humanitarni – Kola, elektryk, na własnej skórze doświadczył okupacji.

– Tak źle było? – dopytuję.

Mężczyzna przytakuje.

– Ale na początku nie – zastrzega. – Na swój sposób to było nawet zabawne, jak szukali banderowców – uśmiecha się. – „Chłopcy, w pętlę czasu wpadliście?”, pytam jednego z nich. „Banderowcy? Osiemdziesiąt lat po wojnie?”. Patrzył na mnie jak na wariata.

– Mógł zastrzelić…

– Wtedy jeszcze nie strzelali. To znaczy strzelali, jak popili, na wiwat. Bezpieczne to nie było, ale dało się znieść.

– Kiedy stali się najbardziej agresywni?

– Dwa tygodnie przed wyjściem zaczęli powalać słupy – Kola, członek ekipy zajmującej się odbudową sieci energetycznych w obwodzie chersońskim, wraca do sedna rozmowy. – 9 listopada ruszyła masowa kradzież samochodów. „Nie oddasz? Kula w łeb”, grozili. Brali auta cywilne, wzięli nasze służbowe wozy. Cokolwiek wpadło im w łapy, a czym dałoby się uciekać.

Z Kolą i jego kolegami spotykam się w Tomaryne, wioseczce, którą od Nowej Kachowki dzieli zaledwie osiem kilometrów, licząc razem ze wstęgą Dniepru. Jest więc osada poza zasięgiem snajperów i moździerzy, ale wciąż w promieniu rażenia rosyjskich dział. Praca z prądem ze swej natury do bezpiecznych nie należy, a ekipa Koli ma dodatkowo pod górkę, bo elektryków przywracających prąd w wyzwolonych wioskach Rosjanie traktują jako pełnoprawne cele.

– To było dla nas – Kola komentuje eksplozję pocisku artyleryjskiego kilkadziesiąt metrów od wozu z wysięgnikiem. Ów wniosek wywodzi z faktu, że ostrzał kończy się na pojedynczym wystrzale. – Chcieli nas przestraszyć.

Szczęście i okrutny los

Przestraszyli? Tego dnia ukraińscy fachowcy rozpinają kilkaset metrów kabli między świeżo postawionymi słupami. Pracują w kevlarowych hełmach i kamizelkach kuloodpornych, bacznie obserwując niebo. Tak naprawdę od artylerii bardziej boją się dronów – niewielkich aparatów, pod które Rosjanie podwieszają nieduże ładunki wybuchowe.

– Wpadnie ci granat do kosza podnośnika i po tobie – mówi jeden z członków ekipy.

– Polują na nas jak na zające – Kola używa obrazowych porównań. – No ale ktoś tę robotę zrobić musi, ludzie sami sobie prądu nie dostarczą.

Odbudowa ruszyła zaraz po wyzwoleniu, biorą w niej udział liczne zastępy elektromonterów.

– My finansujemy wynagrodzenia dla trzech ekip – wyjaśnia Anna Radecka z PCPM. – Dwóch w okręgu chersońskim, jednej w mikołajowskim. Te chersońskie pracują w Tomaryne, Nowoberysławiu, w Szlachowe, Łymańcu, Inchulowce i Wielkiej Ołeksandrywce. Zajmują się głównie przywracaniem linii średniego napięcia (4/10/35 kV – dop. MO), no i bieżącymi naprawami tego, co wtórnie zniszczą Rosjanie.

Brygadzie Koli jak dotąd dopisuje szczęście. Zabrakło go ekipie z Mikołajewa (finansowanej przez państwowe przedsiębiorstwo energetyczne Oblenergo), która w ostatnim dniu marca wjechała na minę. Do zdarzenia doszło w pobliżu niemal kompletnie zrujnowanej wioski Posad-Pokrowskie, gdzie przez jakiś czas przebiegała linia frontu. Dostawczy UAZ – którym poruszali się elektrycy – nie miał szans w konfrontacji z miną przeciwpancerną; zginęła cała brygada. Ile jeszcze takich „zardzewiałych śmierci” przytrafi się Ukrainie?

Marcin Ogdowski

pisarz, dziennikarz, bloger (bezkamuflazu.pl), były korespondent wojenny

Marcin_Ogdowski