Szczęście w wojennym nieszczęściu – Marcin Ogdowski, korespondencja z Ukrainy
Olga Ihnatowa z Odessy bardzo chciałaby pójść do wojska. Z bronią w ręku walczyć za Ukrainę. Lecz trzydziestoparolatka jest matką czwórki dzieci – dwóch dziewcząt i dwóch chłopców – co w praktyce wyklucza ją z poboru. Walczy więc Olga na inne sposoby. Po pierwsze, przestała używać rosyjskiego, którym posługiwała się od dziecka.
– Nie wypada mówić językiem wrogów, zwłaszcza tak zajadłych i tak barbarzyńskich – tłumaczy. – Mówię i myślę niemal wyłącznie po ukraińsku i z satysfakcją obserwuję, że robi tak coraz więcej osób wokół mnie, także ci ze starszego pokolenia.
Drugim sposobem na walkę jest dla Ihnatowej – na co dzień wziętej lokalnej dziennikarki telewizyjnej – aktywność wolontariacka. Spotykamy się w jednym z odesskich magazynów, gdzie przechowywana jest żywność i chemia gospodarcza. Olga nadzoruje pracę kilku pakowaczy, a gdy trzeba, zakasa rękawy i bierze się za przygotowywanie indywidualnych pakietów. Worki trafiają do ciężarówki, która następnego dnia zawiezie je do wiosek w regionie chersońskim, jesienią minionego roku wyzwolonych przez armię ukraińską.
– Ludzie stamtąd nie mają prawie nic, sam się o tym przekonasz – zapowiada Ihnatowa. Obok nas krząta się jedna z jej córek. Uśmiecham się do dziewczynki, Olga dostrzega mój gest. – Wolałabym, żeby odrabiała lekcje, bawiła się z siostrą, oglądała telewizję. Robiła cokolwiek, co wiąże się z dzieciństwem. Ale jest jak jest – córka pomaga mi przygotowywać paczki dla ofiar rosyjskiej okupacji. Taki przyśpieszony kurs dorosłości.
Koniec pewnego rozdziału
Olga pracuje dla Fundacji Wieża, powołanej w ramach organizacji Flogiston Team. Przed wojną FT zajmowała się działalnością naukową i biznesową w obszarze przemysłu chemicznego, ale wraz z rosyjską napaścią pojawiły się nowe wyzwania. Tak powstała Wieża, skupiona na pomocy humanitarnej i rozwojowej, napędzana energią takich ochotników jak Ihnatowa.
Oczywiście, sam entuzjazm nie wystarczy – żeby pomóc uchodźcom i mieszkańcom terenów, gdzie toczyły się walki, potrzebne są pieniądze. Niemałe, gdyż poziom materialnej destrukcji, jaką sprowadziła na Ukrainę Rosja, jest porażający. Wśród donatorów, którzy zdecydowali się wesprzeć Ukraińców, jest również Fundacja Biedronki.
– Mówimy o siedemnastotygodniowym programie, w trakcie którego do końca czerwca rozdamy w regionie chersońskim i mikołajewskim pomoc o wartości planowanej pomocy około pięciu milionów złotych – wylicza Anna Radecka z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM), partnera Fundacji Biedronki. – Raz w tygodniu przyjeżdża do Ukrainy transport pozwalający przygotować tysiąc szesnastokilogramowych pakietów. Towary trafiają do trzech składów prowadzonych przez naszych lokalnych współpracowników z Wieży – w Odessie, Mikołajowie i Chersoniu – skąd wolontariusze rozwożą je do mniejszych miejscowości. W tych większych żywności nie brakuje. Dba o to ONZ, stara się ukraiński rząd. Ale do wielu wioseczek, odseparowanych przez zniszczone drogi czy zarwane mosty, nie ma nawet jak dojechać tir z pomocą. Brakuje prądu, sklepiki zostały zniszczone. Obwoźny handel nie rozwiązuje problemów, zwłaszcza że ludziom brakuje pieniędzy.
– Skąd pomysł, by nie skupiać się na uchodźcach, którzy wyjechali w bezpieczniejsze rejony Ukrainy, a pomagać tym, którzy zostali na miejscu? – pytam.
– Na początku roku zorganizowaliśmy niedużą akcję „Paczka na święta” – wspomina Radecka, koordynatorka misji PCPM w Ukrainie. – Zawieźliśmy podarunki pacjentom i personelowi szpitala w Chersoniu. Przy okazji pojechaliśmy też do jednej z okolicznych wsi, gdzie na własne oczy przekonaliśmy się, jak wielka jest skala elementarnych potrzeb. W potocznych wyobrażeniach wyzwolenie to koniec dramatu, tymczasem to tylko koniec pewnego rozdziału.
Nie musieli bić…
Dobrze widać to we wsi Zahorianiwka, położonej 10 km na północ od Chersonia. Osada przetrwała okupację niemal nietknięta – większe rosyjskie oddziały tylko przez nią przejechały, wiosną zeszłego roku jako zdobywcy, jesienią jako uciekinierzy.
– Przez chwilę mieszkało u nas kilku rosyjskich oficerów – opowiada Olga Bunczuk, sołtysowa. – Gdy zaczęła się inwazja, część mieszkańców uciekła, zostawiła chałupy; okupanci potraktowali je jak własne.
– Prześladowali was, dokuczali?
– Właściwie nie – Bunczuk kręci lekko głową. – Czasem nagabywali, żeby przyjąć ich paszporty, ale ludzie kazali im iść w diabły. Na początku okupacji obsesyjnie szukali po domach atowszczików (weteranów operacji antyterrorystycznej w Donbasie z lat 2014-22 – dop. MO), a w sąsiedniej osadzie zabili trzech młodych mężczyzn, właściwie chłopców, cywilów. Rozstrzelali ich za współpracę z partyzantką – precyzuje kobieta.
– Bez sądu? – dopytuję.
– A skąd, całą okupację traktowali nas jak gorszy gatunek. Niby chcieli z nas zrobić Rosjan, a tak naprawdę mieli gdzieś, jak i z czego będziemy żyć. Zniszczyli sieć elektryczną, przez pięć miesięcy żyliśmy bez prądu. Rozkradli urządzenia z kurzej fermy, w której pracowało trzysta osób z okolicznych wiosek. Zaminowali pola, odbierając pracę tym, którzy żyli z roli. Nie musieli bić, by uprzykrzyć nam życie – Bunczuk uśmiecha się smutno.
– Pamięta pani moment wyzwolenia? – celowo zmieniam temat.
– O tak! – tym razem uśmiech kobiety jest szeroki i radosny. – Miałam kontakt z synem, który służy w obronie terytorialnej. Pisał, że idą na Chersoń, że jego koledzy przejdą przez Zahorianiwkę. Noc z 10 na 11 listopada spędziłam w piwnicy. Słyszałam jakieś głosy, ruch na drodze, ale bałam się, że to Rosjanie, że mnie zabiją. Wyszłam z ukrycia jedenastego, była czternasta, gdy zobaczyłam pierwszych naszych chłopców.
To mówi Polska
Ostatni Rosjanie przeszli przez wioskę kilka godzin wcześniej. Zahaczyli o bibliotekę, skąd ukradli dwa laptopy, telewizor i karaoke.
– Książek nie wzięli. Znamienne… – zauważa miejscowa bibliotekarka. – A elektroniki szkoda, bo była jak okno na świat. To biedna okolica, dzieciaki przesiadywały tu na internecie, co piątek robiliśmy imprezy z karaoke. Biblioteka uczyła, bawiła, tętniła życiem. Aż Rosjanie postanowili nas wyzwolić – w głosie kobiety słychać nutę rozgoryczenia.
– Zrobili z nas nędzarzy – stwierdza Wala, którą do Zahorianiwki zapędziła wojna. Wieś to jej rodzinna miejscowość, ale przed inwazją Wala mieszkała w Chersoniu, skąd uciekła zaraz po wejściu Rosjan. Dwie dorosłe córki powędrowały dalej i dziś mieszkają w Polsce, starsza kobieta postanowiła trzymać się bliżej domu. Bała się okupacji w mieście, wieś wydawała się lepszym wyborem. Teraz boi się wracać do już wyzwolonego Chersonia, który Rosjanie – schowani za szerokim korytem Dniepru – regularnie ostrzeliwują z armat i rakiet. – Za co, dlaczego to robią? Co złego im zrobiliśmy? – Wala wzrusza ramionami. Płacze, ale zaraz ociera łzy. A potem obejmuje mnie i ściska mocno.
– Dziękuję, że nam pomagacie – mówi.
Z tym nieco krępującym gestem zetknę się jeszcze kilka razy – w sąsiednim Schidne, a następnego dnia w zrujnowanym przez Rosjan Posad-Pokrowskie. Wala – podobnie jak kilkudziesięciu innych mieszkańców Zahorianiwki – tuż przed naszą rozmową odebrała paczki z żywnością i chemią gospodarczą. Te z projektu finansowanego przez Fundację Biedronki, dowiezione na miejsce przez wolontariuszy z Wieży i Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej.
– To nie tylko pomoc, ale też wyraz naszej wdzięczności za waszą walkę i poświęcenie – literalnie Anna Radecka wypowiadała te słowa w imieniu PCPM i partnerów, ale oczywistym było, że to „mówi Polska”. Zatem i ja, Polak, stałem się obiektem wyrażonej za wdzięczność wdzięczności. W czym nie chodziło tylko o paczki, a raczej o „całokształt”. By to wyjaśnić, oddam głos Wiktorowi, mężczyźnie po sześćdziesiątce, mieszkańcowi Posad-Pokrowskie. Spotkałem go w ruinach zbombardowanej przez Rosjan szkoły podstawowej – tuż obok znajduje się dom Wiktora, także zdemolowany przez najeźdźców. Jak się okazało, dzieci i wnuki mojego rozmówcy mieszkają w Krakowie.
– I wielu innych bliższych i dalszych znajomych znalazło u was schronienie. Są bezpieczni, nie musimy się o nich martwić. Pomagają im zwykli Polacy, wasz rząd, pomagają rozmaite organizacje. Przyjeżdżacie tutaj z humanitarką, posyłacie nam broń, wasi ochotnicy walczą u boku naszych chłopców. Jesteście szczęściem w wojennym nieszczęściu, jakie spotkało Ukrainę. Obyśmy nigdy wam tego nie zapomnieli.
Marcin Ogdowski
pisarz, dziennikarz, bloger (bezkamuflazu.pl), były korespondent wojenny.