Nasiona nadziei [REPORTAŻ]
– A spróbuj ogóreczków, takich dobrych w sklepie w Charkowie nie kupisz – zachęca Nina, właścicielka niewielkiego gospodarstwa z Dergaczy, miasteczka przytulonego do charkowskiej metropolii. 75-latka uśmiechem kwituje słowa uznania i zaprasza do skosztowania pomidorów. Równie pysznych, co oznajmiam w towarzystwie dźwięków artyleryjskiej kanonady. – Dziś biją mocniej… – przyznaje staruszka, po czym wraca do warzywno-owocowego sedna. – Pięknie mi obrodziło w tym roku – mówi, znów uśmiechając się szeroko.
W tle po raz kolejny zaczyna wyć syrena alarmowa – w tonach, które sugerują zużycie aparatury nagłaśniającej – ale nikt nie zwraca już na nią uwagi. W Dergaczach przywykli do wojennego zagrożenia. Rosjanie zajęli miejscowość w pierwszych godzinach inwazji, wiosną 2022 roku zostali z niej wyrzuceni. Mimo to pociski i bomby wciąż na miasto spadały – spośród tych drugich także półtoratonowe KAB-y. Trochę „za karę”, że tutejsi nie chcieli „ruskiego miru”, głównie zaś po to, by uzmysłowić mieszkańcom, że „za Ukrainy” spokoju nie zaznają.
Dziś o ten spokój jeszcze trudniej, bo w połowie maja Rosjanie ponownie wkroczyli do północnej Charkowszczyzny. Do Dergaczy nie doszli, zatrzymano ich kilka kilometrów przed miastem, we wsi Lipce. Natarcie wytraciło impet, a cała ofensywa okazała się dla okupantów koszmarnie kosztownym przedsięwzięciem. Tym niemniej wgryźli się w ziemię i są nieopodal, co jakiś czas przypominając o swoim istnieniu mieszkańcom Dergaczy.
– Bombami nas stąd nie wykurzą – zapewnia Nina. – Zresztą, gdzie ja z tym pójdę – kobieta na moment odrywa od ziemi laskę. – Za stara i niesprawna jestem, żeby gdziekolwiek uciekać – w przytulnej, zielonej szklarni jej słowa brzmią wyjątkowo surrealistycznie.
No, ale słychać wciąż te wystrzały, te wybuchy, tę nieszczęsną sfatygowaną syrenę…
Cenny skrawek ziemi
– A to Natasza – Nina przedstawia sąsiadkę. – To głównie dzięki niej ten ogród wygląda tak, jak wygląda – starsza kobieta posyła dużo młodszej wdzięczne spojrzenie. A następnie obie prowadzą mnie w głąb swego warzywno-owocowego królestwa. Jest w nim koper, marchewki, ziemniaki, cukinia, wspomniane ogórki i pomidory, są maliny, właśnie dojrzewające arbuzy, były też truskawki. No i sporo innych upraw, stanowiących podstawę codziennej diety.
– Mam trzy tysiące hrywien emerytury – przyznaje Nina. Od jakiegoś czasu przelicznik walutowy jest bardzo prosty – to dziesięć do jednego, co oznacza, że kobieta, po ponad 30 latach pracy, otrzymuje świadczenie w wysokości… 300 złotych. Uwzględniwszy siłę nabywczą, to odpowiednik mniej więcej sześciuset złotych. – Gdyby nie ten skrawek ziemi, jadłabym byle jak i niewiele – zasępia się na chwilę, ale zaraz wraca jej lepszy humor. – Plonów jest tyle, że część można sprzedać na ryneczku w Charkowie.
– Jeździ tam pani sama? – pytam.
– Nie, nie, Nataszka się tym zajmuje – słyszę. – Miastowi łasi na nasze produkty, choć ostatnio Charków trochę opustoszał i chętnych do kupowania jakby mniej.
Wojenna pragmatyka
Czy Charków rzeczywiście opustoszał? Sądząc po ruchu ulicznym, mieszkańców ubyło w porównaniu z wczesną jesienią ubiegłego roku, gdy byłem tu ostatni raz. Ale różnica wcale nie musi wynikać z toczonych na północ od miasta walk – charkowianie też przywykli do zagrożenia. Częściowa absencja równie dobrze może być skutkiem lata i wakacji, a więc urlopowych wyjazdów (które w Polsce często uchodzą za niewyobrażalne z powodu błędnych, martyrologicznych wyobrażeń o wojennej codzienności). Wyjątkowo upalnego lata, które nastało w realiach niedostatków energii – warto zaznaczyć. Zniszczone przez Rosjan elektrownie nie pracują, Ukraina racjonuje prąd, ponad 40-stopniowe upały w mieszkaniach pozbawionych energii – a więc klimatyzacji, a często też i wody – skłaniają ludzi do ucieczki bliżej lasów i zbiorników wodnych. Ot, wojenna pragmatyka.
Z powodu rosyjskiej ofensywy Charków opuściło wiele organizacji i dyplomatycznych przedstawicielstw. Sytuację uznano za potencjalnie eskalującą i zagrażającą dla zdrowia i życia personelu. Nazbyt pochopnie, bo Ukraińcom nie dość, że udało się atakujących zatrzymać, to jeszcze zniszczyli terroryzujące charkowian wyrzutnie rakiet rozstawionych wokół rosyjskiego Biełgorodu. W efekcie metropolia jest dziś bezpieczniejsza niż wiosną – oczywiście w relatywnym tego słowa znaczeniu.
Tak czy inaczej, na miejscu cały czas pracowali, i nadal pracują, przedstawiciele Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Fundacja realizuje na Charkowszczyźnie kilka projektów, Nina otrzymała wsparcie w ramach jednego z nich.
– Wiosną, we współpracy z lokalnym partnerem, rozdaliśmy ponad dwa tysiące pakietów nasion – tłumaczy Michał Kulpiński z PCPM. – Trafiły do mieszkańców Dergaczy, Cyrkunów, Rohania – mój rozmówca wymienia nazwy miejscowości, po czym zwraca uwagę na istotny aspekt takiej pomocy. – Projekt nie wymaga wielkich nakładów finansowych, a generuje dużą wartość dodaną. Zostawiamy sprawczość w rękach wspieranych osób, bo to one pracują przy uprawie, i to one ostatecznie decydują o tym, co zrobić z plonami.
– Tylko czy „wiązanie” ludzi z ziemią na terenach zagrożonych ma sens? – pytam.
– Dywersyfikujemy działalność – zapewnia Kulpiński. – Część naszych projektów w Ukrainie realizowana jest z dala od linii frontu, niektóre nawet tuż za polską granicą. A jeśli idzie o sens, pozwolę sobie zacytować lokalnego samorządowca spod Charkowa. „No ale my tu żyjemy, nigdzie się nie wybieramy. To nasze domy, ogrody, pola…”.
Silne i piękne kwiaty
– A to był mój dom – 62-letnia Tetiana z Cyrkunów wskazuje dłonią zrujnowany rakietą budynek. – Zbudowali go rodzice, póki żyli, dbali i remontowali. Sądziłam, że i ja w nim umrę, ale los chciał inaczej – kobieta uśmiecha się smutno.
Dziś pomieszkuje u sąsiadów, ale na rodzinnej posesji – zwłaszcza na jej tyłach – spędza większość dnia. Gdy zmęczy ją praca w ogrodzie, odpoczywa na łóżku, które wstawiła do budyneczku narzędziowego.
– Jakoś nie potrafię tu nie przychodzić – przyznaje. Dbanie o uprawy ją uspokaja, nadaje sens. – Póki ziemia rodzi, póty jest nadzieja – przekonuje.
Wzrusza mnie jej osobliwa determinacja. Plony jak plony – a te również pochodzą z „nasion PCPM” – one są konkretne, można je zjeść, rozdać sąsiadom, podarować żołnierzom na blok-postach.
– Chłopcy spragnieni są świeżych warzyw – Tetiana, jak wielu Ukraińców, zwłaszcza w podeszłym wieku, mówi o wojskowych z rodzicielską czułością. I niemal tak samo opowiada o pielęgnowanych przez siebie kwiatach, rosnących tam, gdzie zawsze rosły – kiedyś przed domem, dziś przed tym, co z niego zostało. – Tu był lej po rakiecie, a teraz wyrastają z tego miejsca róże. Silne i piękne kwiaty…
Program dystrybucji nasion realizowany jest we współpracy z lokalnymi organizacjami Rescue Now UA i I Am Saved. Środki na ten cel (oraz inne działania w Ukrainie, w sumie 4 mln dolarów) PCPM pozyskało od rządu Tajwanu.