Uciekają z Sudanu Południowego, bo nie mają, co jeść
Wypełnij PIT przez internet i przekaż 1% podatku
Tabu Magret wzięła za ręce swoje młodsze siostry, nie było czasu na pakowanie. Opuściła dom w pośpiechu. Podczas wojny domowej jej rodzinna miejscowość została napadnięta. Napastnicy strzelali, mordowali jej sąsiadów. Uciekała razem z całym tłumem. Do Ugandy szła dwa tygodnie. – Rany miałam aż dotąd – pokazuje na połowę łydki. W czternastym dniu wędrówki uciekinierów zabrał autobus i zawiózł do Bidi Bidi.
Wojna oznacza głód
Podobną historię do opowiedzenia ma prawie każdy z 223 tysięcy Sudańczyków zamieszkujących obóz blisko granicy. Wojna w Sudanie Południowym trwa, z niewielkimi przerwami, od 1956 roku. Pierwsza wojna domowa skończyła się 1972 roku. Kolejny wewnętrzny konflikt rozpoczął się już 11 lat później i był jednym z najbardziej krwawych na świecie. Zginęło w nim około 1,5 miliona cywilów, a ponad 4 miliony osób musiało opuścić swoje domy.
– Sudan Południowy jest pogrążony w chaosie. Rząd, zdominowany przez jedną grupę etniczną, walczy ze wszystkimi innymi plemionami. A tych w Południowym Sudanie jest ponad pięćdziesiąt – wyjaśnia dr Wojciech Wilk, prezes Fundacji PCPM, która pomaga na miejscu. Wojna obejmuje niemal cały kraj. Jedynie niewielkie obszary uchowały się od przemocy. – Gospodarka zamarła. Rząd nie ma pieniędzy na wypłaty nawet dla swoich żołnierzy. Nie działają ośrodki zdrowia, szkoły, transport, a kraj pożera szalejąca inflacja – wyjaśnia ekspert pomocy humanitarnej. – Olbrzymie zubożenie społeczeństwa powoduje z kolei ogromną korupcję i wzrost przestępczości – dodaje dr Wilk.
Wojna zadaje śmierć nie tylko bronią. Swoje żniwo zbiera też głód. Żywności w Sudanie Południowym po prostu nie ma. Głodem zagrożone jest niemal 7 mln ludzi. Dorośli w Sudanie Południowym muszą jeść korę z drzew, bulwy, korzenie, gotowane liście. Dzieci nie są w stanie przetrwać na takiej diecie i zaczynają spalać własne mięśnie, popadać w opuchliznę głodową i umierać z głodu. W Sudanie Południowym brakuje nie tylko jedzenia. Potrzebne są także leki i szczepionki, bo głodni, osłabieni ludzie chorują. Pozbawieni nadziei Sudańczycy uciekają z kraju.
Tu wszystko jest trudne
Tabu Magret poznajemy przed jedną z obozowych klinik, w której pracuje w centrum dożywiania. Sudan Południowy opuściła w 2016 roku z dwiema siostrami – wtedy 12-letnią Marthą i 6-letnią Elisabeth. Sama miała zaledwie 22 lata. W Sudanie Płd. pracowała jako nauczycielka. Marzyła o tym, żeby skończyć studia, ale alkoholizm ojca i problemy finansowe rodziny jej to uniemożliwiły. Wojna domowa zmusiła ją do ucieczki.
Chcesz być na bieżąco? Zapisz się na newsletter!
– Gdy dotarłam do Bidi Bidi w Ugandzie, nie wyglądało ono tak, jak teraz: uporządkowane w sektory, pełne chatek, dookoła których są czyste podwórka, na palnikach stoją garnki z gotującą się kolacją, a między domami wisi pranie. Kilka lat temu tu był busz. Przez prawie trzy miesiące po przybyciu spałyśmy na dworze, czasem w deszczu – wspomina kobieta. Potem dom, toaletę, którą stanowi dziura w ziemi i całą resztę zbudowała sama.
– Tu wszystko jest trudne – powtarza ciągle. – Zdobycie jedzenia, mydła, patelni… Niczego nie ma, na wszystko brakuje pieniędzy.
Choć Tabu ma pracę, z jej pensji trudno utrzymać siebie i dwie siostry. Zarabia 100 000 szylingów miesięcznie (odpowiednik 100 zł), tymczasem kupka drewna, która starcza jej do gotowania na dwa dni, kosztuje 1/10 pensji!
– Tęsknię za domem i chciałabym wrócić do Południowego Sudanu. Tam, przed konfliktem, było dobre jedzenie i wystarczająca ilość ziemi dla każdego. Tu nie mogę mieć własnego ogrodu i warzyw, bo miejsca dla wszystkich jest za mało – mówi. W Sudanie Południowym zostawiła nie tylko stare, dobre życie (przed atakiem na wioskę), ale też rodzinę. Ojciec i brat są w Dżuba (stolicy Sudanu Południowego), nie ma pojęcia, gdzie jest jej matka. Z żadnym z członków rodziny od dwóch lata nie miała kontaktu.
Ta młoda dziewczyna nie załamała się mimo swojej ekstremalnie trudnej sytuacji. Oprócz pracy w klinice, zajmuje się wyszywaniem, a pod jej palcami powstają niesamowite wzory. Na białych prześcieradłach, o nazwie „milaya”, wyszywa kwiaty, które przypominać mają serce, liście, a nawet lody. To tradycyjna sudańska sztuka, przekazywana sobie przez kobiety. – Po prostu patrzysz, jak robią to inne i sama robisz – śmieje się Tabu. Gdy wracamy z jej domu, widzimy więcej kobiet, które w skwarze popołudnia siedzą przed domem i za pomocą igły i nitki tworzą barwne tkaniny. Następnie przekazują je do Koboko albo Arua, najbliższych większych miast, na sprzedaż. Tu nikt tych tkanin nie potrzebuje, nikogo też na nie nie stać.
O powrocie marzy też 28-letnia Juan Rose, która przyszła do kliniki w Bidi Bidi z 4-miesięczną córeczką. To jej czwarte dziecko. Do obozowiska przyjechała dwa lata temu z siostrą i dziećmi. Jej mąż w tym czasie mieszkał w stolicy Sudanu Południowego, Dżubie. Rodzina musiała czekać rok, aby się ponownie zobaczyć. Tu założyli nowy dom. Jej mąż pracuje jako technik w pobliskiej szkole. Juan nie narzeka, ale po cichu przyznaje, że chciałaby kiedyś wrócić do ojczyzny. Tęskni za tamtym życiem, tamtym jedzeniem. Jednak wie, że uchodźstwo, to jedyna szansa na zapewnienie bezpieczeństwa najbliższym. Ci, którzy odważyli się po 2016 roku wrócić do Sudanu Południowego, już nie żyją.
Z domu zabrali to, co daje im chleb
Z ogrodzonego terenu kliniki w Bidi Bidi wychodzi się prosto na targ. To centrum okolicznego życia. Tu mieszkańcy obozu spotykają się, rozmawiają, załatwiają kolejne sprawunki, strzygą włosy, kupują żywność i ubrania czy artykuły gospodarstwa domowego. Chodzą tu też do „kina”. W rzeczywistości to ciemny namiot, gdzie stoi telewizor i o określonej porze emitowane są filmy. Gdy zaglądamy do środka, nie ma nawet gdzie stanąć. Grają „X-mena”. Dlatego pełno tu młodych chłopaków. Jednak nie wszyscy nastolatkowie mogą pozwolić sobie na południową rozrywkę.
18-letniego Samuela poznajemy pochylonego nad maszyną do szycia. To jedyny przedmiot, jaki jego ojciec, krawiec, wziął ze sobą uciekając z Sudanu Południowego. Każdego dnia Samuel pomaga mu w pracy. Sam już potrafi wiele.
Rodzina Samuela do Bidi Bidi przyjechała razem. Chłopak razem z ojcem na przywiezionej maszynie przerabiają ubrania. Ze starej koszulki można przecież uszyć nową sukienkę dla małej dziewczynki. Ich stanowisko mieści się pod wiatą, tuż przed małym kioskiem. Jedna przeróbka zajmuje chłopcu około 20. minut, a dostaje za nią 1000 szylingów czyli 1 złotówkę. Choć Samuel z ojcem pracują ciężko, spędzając całe dnie przy szyciu, 7-osobowa rodzina ledwie wiąże koniec z końcem. Chłopak mimo pracy musi znajdować czas na szkołę.
Sąsiad rodziny Samuela jest fryzjerem. Fach zdobył jeszcze w Sudanie Płd. Ma malutki salonik, lustro i dwie maszynki do strzyżenia przywiezione z domu. Wystarczy, żeby utrzymać żonę i prawie dwuletnią córeczkę, która urodziła się w obozie Bidi Bidi.
Kto chce wracać do pustego żołądka?
Życie w nowym kraju, nowej rzeczywistości nie jest łatwe. Szczególnie młodzi zastanawiają się, jak będzie wyglądała ich przyszłość. O pracę tu niełatwo. Grupa chłopców zatrudnienie znalazła podczas budowy przez PCPM tymczasowych klinik w Bidi Bidi. Radości z nowego zajęcia starał się nawet ukryć szef budowy, który przed przymusową emigracją miał własny biznes i dobrze mu się powodziło. Teraz myśli o założeniu własnej firmy budowlanej w Ugandzie, ale nie wie, skąd wziąć na to pieniądze.
– Nie chcemy wracać, póki trwa tam wojna, bo wojna to głód, a kto by chciał wracać do pustego żołądka? – mówi Mokali, jeden z młodych mężczyzn pracujących na budowie. Jest piłkarzem i fanem FC Barcelona. Razem z grupą rówieśników założył w Bidi Bidi swoją drużynę, United Stars. „Starsi” grają w klapach, na boisku pełnym kamieni. Marzy im się sponsor i profesjonalne miejsce do gry.
Zmotywowana do walki o własną przyszłość jest 16-letnia Henriette. Spotykamy się, gdy wychodzi ze szkoły, choć właśnie jest czas wakacji. Dzieci w różnym wieku uczą się, jak wspólnie pracować dla dobra swoich społeczności. Dziewczyna jest przekonana, że pokój w kraju zależy od nich. Henriette ma wiele obowiązków. Codziennie po śniadaniu pomaga w domu, sprząta, gotuje i dwa razy dziennie chodzi po wodę. W Bidi Bidi jednak jej się podoba. Ma przyjaciół. Po zajęciach spotykają się by spędzać czas razem. Szkołę też lubi i chętnie się uczy, bo w przyszłości chce zostać księgową. Choć życie tu jest lepsze niż to w Sudanie Południowym, to tęskni za rodzeństwem, które tam zostało.
Nie wszystkim udało się uciec
Nie wszyscy są chętni do rozmów. To ludzie, którzy wiele przeszli i często niechętnie opowiadają o przykrych doświadczeniach, o wojnie, o biedzie jakiej zaznali w kraju, o trudach ucieczki, która często oznaczała rozstania z rodziną. Nie chcą, by robić im zdjęcia, bo wstydzą się swojej obecnej sytuacji, skromnego domu i znoszonych ubrań. Najbardziej ufne są dzieci. Dwunastoletnia Marta pokazuje nam swój dom, gdzie mieszka z mamą i piątką rodzeństwa – rozbieganych, roześmianych, trochę nieśmiałych, ale ciekawych przybyłych gości. Bawią się na podwórku, podczas, gdy mama odwiedza sąsiadów. Taty, jak mówi dziewczynka, nie mają. Nie pytamy, dlaczego.
Nie wszystkim udało się uciec. Kilka milionów ludzi nadal walczy o życie swoje i swoich bliskich. Żyją głodni, w niepewności i strachu. Możesz im pomóc.
Rozmowa w TOK FM o sytuacji w Afryce i samym Sudanie Południowym
PCPM na Instagramie: @fundacjapcpm
PCPM na Facebooku: Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM)