Północna Uganda potrzebuje lekarzy
Obóz Bidi Bidi dla uchodźców z Sudanu Południowego wygląda inaczej niż zwykliśmy sobie wyobrażać takie miejsca. Nie ma bram, murów, siatek, drutów kolczastych. To olbrzymia osada, w której żyje około 223 tysiące ludzi. Wzdłuż piaszczystej, pomarańczowej drogi ciągną się pola i skupiska domków, chodzą kobiety, niosące misy z owocami i kontenery z wodą na głowach, biegają dzieci, spacerują ludzie, pasą się krowy i kozy. Południowi Sudańczycy, po latach wojny w swoim kraju, mogą w końcu odetchnąć, choć jeszcze nie z pełną ulgą. To, na pierwszy rzut oka zwykłe życie, może tam istnieć tylko dzięki obecności międzynarodowych organizacji, które budują studnie, punkty sanitarne, miejsca dla dzieci, szkoły, czy tak jak PCPM, kliniki. Bez nich zarządzający obozem ugandyjski departament ds. uchodźców, nie byłby w stanie zapewnić warunków życiowych dla ponad miliona stu dziewięćdziesięciu tysięcy uchodźców, którzy przybyli do tego mającego masę własnych problemów kraju.
Za mało wody i prądu
Klinika w miejscowości Koro na terenie Bidi Bidi znajduje się w drugiej z pięciu zon. Mieszka tam 48 000 osób. Podobnie jak pozostałe ośrodki zdrowia tutaj, zbudowana jest z plastikowych płacht na ubitej ziemi. W środku jest odrobine chłodniej niż na zewnątrz, ale upał wciąż doskwiera. Na ławkach i na ziemi siedzą kobiety z maleńkimi dziećmi i czekają na swoją kolej na badanie lub na szczepionkę. W kolejnych namiotowych pomieszczeniach odbywają się badania, konsultacje dla matek i kobiet w ciąży.
– Mamy izbę przyjęć, przychodnię dla matek z dziećmi, centrum dożywiania. Jest też miejsce, gdzie przebywają osoby wymagające dłuższego leczenia czy hospitalizacji. 80 procent takich przypadków to chorzy na malarię. Na szczęście z tą chorobą radzimy sobie już całkiem nieźle – opowiada szef kliniki Asiku Amos. To, że sytuacja kliniki poprawiła się od momentu jej powstania w 2016 roku, przyznaje również pielęgniarka Yoloky Rose, która w poczekalni przy wejściu robi maluchom szczepienia. Opowiada, że kiedyś bardzo często, zanim zrobiła dziecku szczepionkę, musiała odsyłać je do centrum dożywiania, bo było za słabe. Dzisiaj tego typu sytuacje są coraz rzadsze.
Klinika wciąż jednak zmaga się z dużymi problemami. Nieszczelne namiotowe ściany są szczególnie uciążliwe podczas pory deszczowej, a niewystarczająca ilość prądu nie pozwala w razie potrzeby przeprowadzać zabiegów i odbierać porodów w nocy. Także czysta woda jest tutaj towarem deficytowym.
Dwa lata w namiocie
Jednym z problemów kliniki są braki w personelu. 35 osób, które obecnie pracują w Koro, dojeżdżają do pracy głównie z Yumbe (około pół godziny drogi samochodem) lub Arua (około półtorej godziny). Tylko kilkoro z nich mieszka w wybudowanym na tyłach kliniki obozie namiotowym.
Anit, która ma 24 lata, siedzi ze swoją przyjaciółką Ali niedaleko jednej z klinik i plecie jej warkoczyki. Do Bidi Bidi przyjechała tu dwa lata temu z Arua, aby w tutejszej klinice pracować jako położna. Od tamtego czasu mieszka w namiocie wybudowanym przez organizacje pomocowe. Swoje ciemne i ciasne lokum dzieli z koleżanką. Szczególnie trudna sytuacja jest w porze deszczowej. Namiot rozbity jest na gołej ziemi i przecieka.
– Jestem z Arua. Rodzinę mogę odwiedzać raz w miesiącu. Na co dzień żyję tutaj – mówi. Przyjechała, bo zarobki tutaj, ze względu na pomoc organizacji międzynarodowych, są trochę większe niż w pozostałych szpitalach.
– Nie płacę za dach nad głową tutaj, ale za jedzenie już tak, a te jest tutaj droższe niż gdzie indziej. Biorąc pod uwagę ilość pracy i trudne warunki mieszkalne oraz oddalenie od rodziny, nie mogę powiedzieć, że jestem zadowolona ze swojej pensji. Raczej trudno z niej coś oszczędzić – mówi. Dlatego nie może się doczekać, aż tymczasowe domki, wybudowane dla personelu przez PCPM, będą gotowe i będzie mogła się wprowadzić.
Tam trafiają najciężej chorzy
Najcięższe przypadki z obozowych klinik odsyłane są do Midigo – kliniki, która od czasu remontu pobliskiego szpitala w Arua pełni funkcję głównego szpitala w okolicy.
– Kiedy fala uchodźców z Sudanu Południowego przybyła do Ugandy w 2016 roku, szpital w Arua wciąż funkcjonował. W listopadzie następnego roku szpital zaczęto remontować, a liczba przyjmowanych miesięcznie pacjentów w Midigo wzrosła z 800 do 2200 – opowiada Patrick Onzimuke, który zarządza szpitalem.
Klinika, składająca się z kilku budynków oraz dużego placu, żyje własnym życiem. W jednym budynku znajdują się magazyny i biura, w innym jest klinika położnicza. Zaraz obok budynek z salą operacyjną. Operacje odbywają się we wtorki i w czwartki, bo tylko wtedy przyjeżdżają tutaj chirurdzy. Jest też osobny budynek, gdzie znajdują się szpitalne sale dla kobiet, mężczyzn i dzieci. Poza tym olbrzymi plac, gdzie na wyplatanych matach siedzą całe rodziny. Rozkładają się w cieniu pod konarami drzew. Czekają na swoją kolej do lekarza, bo w przychodniach nie starcza miejsca na poczekalnię. Chorzy i ich rodziny spacerują, kobiety nawzajem zaplatają sobie warkoczyki, znudzeni chłopcy kopią piłkę, a maluchy biegają boso po trawie. Klinika nie ma stołówki ani pralni. Pacjenci i ich rodziny przynoszą własne jedzenie, garnki, miski, w których robią pranie hospitalizowanym bliskim. Rozpalają małe ogniska i pichcą dla nich posiłki.
Przychodnia położnicza jest za mała, więc ciężarne i matki z małymi dziećmi siedzą także na zewnątrz. Niektóre kobiety lub odwiedzający je rozkładają maty wprost na podłodze i tam leżą. Nie ma miejsca także na porządną izolatkę. Jest jedno łóżko odsunięte kawałeczek dalej od innych, nad którym wisi napis „isolated bed”. Przedwcześnie narodzone maluchy również nie znalazły swojego pokoju. Cztery maluszki zawinięte w kolorowe koce leżą na stoliku w recepcji. Ledwie można zauważyć malutkie twarzyczki i rączki wystające z kocyków. Pod stolikiem jest mały palnik, żeby wcześniakom było ciepło.
Oprócz niewystarczającej ilości miejsca dla wszystkich chorych, klinika ma problem także z brakiem leków i opatrunków, niewystarczającą ilością prądu i tak jak w poprzednim przypadku – z personelem.
– Zatrudniamy jedynie 54 procent personelu, jaki powinniśmy mieć przy takiej liczbie pacjentów – tłumaczy Patrick Onzimuke. – Tutaj także największym problemem jest zakwaterowanie. Obecnie mamy czterech lekarzy, którzy dzielą jeden dom. Inni mieszkają daleko i trudno ich wezwać w nagłym wypadku.
W listopadzie do Midigo udał się Medyczny Zespół Ratunkowy PCPM, aby wesprzeć lekarzy, razem z nimi pracować i wspólnie uczyć się, jak skutecznie ratować ludzkie życie.
Polscy lekarze w Ugandzie
Ciężarne kobiety z obozu Bidi Bidi często za późno dojeżdżają do szpitala. Niektóre noworodki mają szczęście, tak jak dziewczynka, która przeżyła tylko dzięki szybkiej akcji resuscytacyjnej poprowadzonej przez położną Medycznego Zespołu Ratunkowego PCPM przy wsparciu personelu szpitala w Midigo. Pomimo ostrej niewydolności krążenia i oddychania (tzw. zamartwicy) i dwóch punktów w skali Apgar. Niestety, nie wszystkim kobietom udaje się dotrzeć do szpitala i otrzymać pomoc medyczną na czas.
– Zespół z Polski był bardzo elastyczny i łatwo adaptował się do sytuacji. Nie zdarzyło się, żeby powiedzieli, że czegoś nie da się zrobić. Wspólnie improwizowaliśmy, gdy brakowało sprzętu albo ludzi – chwali polskich lekarzy szef kliniki.
Szpital w Midigo otrzymał także sprzęt medyczny, w tym dwa inkubatory. Polacy pokazywali lokalnemu personelowi, jak go używać. Wiele uwagi poświęcono także resuscytacji i akcjom ratunkowym, które dla ugandyjskich medyków są rzeczą nową. Jednak nie tylko oni się tutaj uczyli.
– Staramy się pomóc, ale też wiele się nauczyć. Tutejsi lekarze i Medical Officers są doskonałym źródłem wiedzy. Dla mnie leczenie malarii jest nowością. Dużym wyzwaniem jest też czarny kolor skóry pacjentów. Bez pomocy lokalnych medyków nie potrafiłbym rozpoznać ospy wietrznej – twierdzi Paweł Szczuciński.
Polscy medycy mają okazję spotkać się tu z chorobami bardzo różnymi od ich codziennego doświadczenia. Najwięcej jest przypadków malarii, zwłaszcza od kwietnia do czerwca. Problemem są też choroby układu oddechowego ze względu na pył unoszący się z piaszczystych dróg. Od czerwca do sierpnia jest czas siewu, kiedy to kończą się zapasy żywności, i lekarze walczą z niedożywieniem. W grudniu z kolei jest wiele złamań i kontuzji – to sezon na mango i zbierający owoce z drzew często spadają z nich i łamią kości. Bardzo groźne są ugryzienia jadowitych węży, bo serum jest w Ugandzie bardzo drogie. Kosztuje nawet 100 tys. szylingów (ok. 100 zł), na co szpitala, a tym bardziej pacjentów, nie stać.
Szef kliniki nie może się doczekać, kiedy znów będzie miał okazję pracować z polskim zespołem. Tymczasem Polacy są zaskoczeni determinacją ugandyjskiego personelu, który musi radzić sobie w tych skrajnych warunkach.
– Ogromne uznanie należy się lokalnemu personelowi, który często zmuszony jest nieść pomoc najmniejszym i najbardziej bezbronnym bez podstawowego sprzętu, możliwości diagnostycznych i leków – mówi Michał Madeyski, koordynator Medycznego Zespołu Ratunkowego PCPM.
Fundacja PCPM, dzięki finansowaniu przez rząd RP, wysłała do obozu Bidi Bidi w Ugandzie sto domów modułowych, z których powstały trzy kliniki tymczasowe na jego terenie. Pomieszczenia o powierzchni ok. 17,5 m kw. spełniają wszystkie normy ONZ, zarówno pod względem warunków mieszkalnych, jak i bezpieczeństwa. Część z nich została zaopatrzona w dodatkowe dachy, chroniące przed słońcem i upałem. Ugandyjscy lekarze otrzymali także nowy sprzęt medyczny. Fundacja wsparła w ten sposób opiekę medyczną świadczoną w ośrodkach zdrowia w obozie dla uchodźców.
PCPM na Instagramie: @fundacjapcpm
PCPM na Facebooku: Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM)