Pomagać bez ograniczeń czy pomagać i nie ograniczać?
Wyobraź sobie zwykłą rodzinę. Dotychczas prowadziła normalne, spokojne życie. Nagle muszą zostawić swój dom i wszystkie swoje rzeczy. Mają tylko to, co byli w stanie spakować w kilka minut: paszport, telefon, szczoteczkę do zębów, T-shirt. Uciekali na chwilę, a być może nie wrócą już nigdy. Ich dom legł w gruzach.
Na szczęście ktoś chce im pomóc. I to ten ktoś zadecyduje, gdzie będą mieszkać, jakie dostaną ubrania i co będą jeść. To ten ktoś daje pieniądze i dlatego oczekuje, że zostaną wydane tak, jak to sobie wymyślił. Albo w ogóle nie daje pieniędzy, tylko konkretne rzeczy, bo wydaje mu się, że wie lepiej, czego potrzebują inni ludzie. Ten ktoś to najczęściej darczyńcy, politycy i organizacje humanitarne.
Sam ją dla siebie wybrałem
Odwiedzając syryjskich uchodźców w Libanie, poznaliśmy mężczyznę, który z Syrii zabrał ze sobą tylko jedną koszulę. Był w niej w dniu ucieczki, ponieważ myślał, że zaraz wróci do domu. W tej samej koszuli był też pięć lat później podczas naszego spotkania. Pokazywał ją z dumą; mówił, że nosi ją bez przerwy i że to jego ulubiona koszula. Nie było to jego jedyne ubranie, ale było jego własne. W lepszym czasie i w innym świecie miał przywilej sam je dla siebie wybrać.
Gdybyśmy jako PCPM robili wszystko sami – budowali domy, przywozili ubrania, decydowali, co jest najpotrzebniejsze w sytuacji, którą zastajemy, jak powinny się rozwijać kraje obecnie gorzej rozwinięte, a jak zmieniać się ich mieszkańcy, to nasza praca byłaby o wiele łatwiejsza. Nie ma bowiem nic trudniejszego, nic bardziej mozolnego niż współpraca z drugim człowiekiem. Gdyby brać pod uwagę tylko własne zdanie na temat tego, co jest potrzebne innym ludziom, niesienie pomocy byłoby o wiele prostsze. Dla nas oczywiście. Nie mamy jednak monopolu na dobre rozwiązania. Ale przez wiele lat pracy przy projektach humanitarnych i rozwojowych ustaliliśmy dla siebie pewne zasady, których staramy się trzymać.
Najlepiej dawać pieniądze
Wspomniany mężczyzna korzysta z prowadzonego przez Fundację PCPM programu Cash for Rent. Polega on na dopłacaniu do czynszu Syryjczykom, którzy uciekli z ojczyzny i zamieszkali w Libanie. Aby nikogo nie wykluczać z transakcji między organizacją, wynajmującym mieszkaniem a uchodźcą, PCPM daje uchodźcom karty, na które co miesiąc przelewa określoną kwotę. W ten sposób Syryjczycy sami utrzymują kontakt z wynajmującym i negocjują, kiedy zapłacą czynsz. Mogą się na przykład porozumieć, że zrobią to tydzień później, bo w tej chwili mają inną pilną potrzebę i to na nią decydują się przeznaczyć środki. Dzięki temu nie odbieramy im poczucia samodzielności, podmiotowości, sprawczości i wolności, którą daje możliwość zarządzania własnymi finansami.
Fot. A. Rostkowski
Inną kwestią jest to, że dostajemy wiele propozycji od ludzi, którzy z dobrego serca chętnie oddadzą ubrania, zabawki, okulary itp., aby mogły służyć tym, którzy znaleźli się w gorszej sytuacji życiowej. Pieniądze przelewa się organizacjom pomocowym zdecydowanie mniej chętnie, ponieważ istnieje obawa, że zostaną one sprzeniewierzone. A my rzadko zawozimy rzeczy do innych krajów, bo oprócz kosztów transportu, które często są większe niż wartość darów, ogranicza to też rozwój lokalnego rynku. Staramy się przekonywać, że lepiej przelać nam pieniądze, abyśmy mogli wykazać się większą elastycznością w odpowiadaniu na potrzeby, które często widać wyraźnie dopiero po przybyciu do kraju, w którym pomagamy. Poza tym wydając pieniądze miejscu lub przekazując je potrzebującym, którzy przecież sami najlepiej wiedzą, czego w pierwszej kolejności potrzebują, pozwalamy także zarobić lokalnym producentom.
My zawsze wiemy najmniej
A kto wie więcej? Lokalna społeczność, miejscowe władze i organizacje. Wiemy to z autopsji.
Kiedy remontowaliśmy w Palestynie rynek wspólnotowy w małej miejscowości Beit Ula pod Hebronem, gdzie kobiety spotykają się, handlują warzywami, przetworami, własnym rękodziełem oraz organizują wykłady, warsztaty, itp., mogliśmy zrobić to szybko i po swojemu. Przygotowanie projektu zleciliśmy jednak lokalnej architektce, a panie z Klubu Kobiet, które korzystają z tego pomieszczenia, długo debatowały, jak ono powinno wyglądać i zgłaszały poprawki. To znacznie wydłużyło prace, ale teraz użytkowniczki tej przestrzeni z przyjemnością tam przychodzą, bo czują, że to jest naprawdę ich miejsce.
Często zdarza się również, że to my uczymy się od ludzi, których spotykamy na misjach. Choćby lekarze z Medycznego Zespołu Ratunkowego PCPM byli pod wielkim wrażeniem pracy medyków z Ugandy, którzy ratują życie i zdrowie, podejmując wysiłek ponad ludzką miarę, w dodatku często bez niezbędnego sprzętu i leków.
– Tutejsi lekarze i Medical Officers są doskonałym źródłem wiedzy. Dla mnie leczenie malarii jest nowością. Dużym wyzwaniem jest też czarny kolor skóry pacjentów. Bez pomocy lokalnych medyków nie potrafiłbym rozpoznać ospy wietrznej – twierdzi jeden z naszych lekarzy, dr Paweł Szczuciński.
Takie sytuacje, kiedy wspólnie wypracowujemy rozwiązania i uczymy się od siebie nawzajem, dają nam najwięcej satysfakcji. Jednak to też najtrudniejsza część naszej pracy. Próba zrozumienia drugiego człowieka i jego potrzeb to niekończący się proces pełen prób i błędów, z których należy wyciągać wnioski. Wymaga wiele elastyczności i cierpliwości, bo zdarza się, że nasze sprawdzone gdzieś rozwiązania w nowym miejscu po prostu nie działają tak, jak wcześniej, w innym kontekście. Ale to nie nasze ego i nie próba udowodnienia, że jesteśmy nieomylnymi fachowcami, są najważniejsze. W naszej pracy liczy się przede wszystkim skuteczna pomoc. A ta zawsze opiera się na współpracy.
Pomoc to nie wczasy
Zagraniczny wolontariat to idea, która porywa coraz więcej ludzi chcących ciekawie spędzić wakacje i zrobić coś dobrego dla innych. W związku z tym można zaobserwować rosnącą liczbę takich ofert i firm, które w tej modzie widzą dla siebie świetny biznes. Niestety, skutki takiego działania są często odwrotne do zamierzonych, a unikalne doświadczenie i zadowolenie pomagającego nierzadko bywa przedkładane nad efektywność udzielanej pomocy i interesy beneficjentów. Dlatego niełatwo zostać wolontariuszem PCPM. Większość naszych pracowników, którzy biorą udział w misjach, to eksperci w swojej dziedzinie – doświadczeni koordynatorzy, inżynierzy, instruktorzy, którzy za swoją pracę dostają wynagrodzenie. Nie ma mowy o tym, że ktoś nie ma ochoty pracować, że wymaga wdzięczności, bo pracuje za darmo i najczęściej jeszcze sam opłacił sobie wyjazd. Nikt nie ma poczucia, że przyjeżdża jako „biały zbawca”. Jest za to praca – codzienna, regularna, czy mam ochotę czy nie. Bo za to nam płacą.
Do prac, które mogłyby być wykonywane przez niewyspecjalizowanych wolontariuszy, zatrudniamy lokalny personel, jak choćby w obozie dla uchodźców z Demokratycznej Republiki Konga i z Sudanu Południowego – Bidi Bidi w Ugandzie. Tam proste prace składania wysłanych przez PCPM domków, które mają służyć jako nowe kliniki, wykonywali mieszkający tam uchodźcy. Dzięki temu nie dość, że mieli poczucie, że ich praca służy całej społeczności, to jeszcze dostali za nią wynagrodzenie. A o zarobek w Bidi Bidi nie jest łatwo.
Dylematy etyczne, czyli o tym, dlaczego trudno jest mówić prawdę
Jako organizacja pomocowa siłą rzeczy znajdujemy się w miejscach kryzysów humanitarnych, a kontakt z ofiarami tych kryzysów to nieodzowna część naszej pracy. Ludzie, których spotykamy, z ufnością opowiadają nam swoje historie, bo wiedzą, że jesteśmy tam, żeby im pomóc. A do nas należy decyzja, co z tymi historiami dalej zrobimy.
Czujemy, jak ważne jest, aby informować o tym, jak wygląda świat i jakiej pomocy potrzebują ludzie w różnych częściach globu. Tłumaczymy i pokazujemy, kim są ludzie, którzy tam mieszkają. Chcielibyśmy opowiadać o zastanej przez nas rzeczywistości możliwie prawdziwie i wiarygodnie. Bo rzeczywistość nie jest w tych miejscach wyłącznie taka, jaką znamy z mediów. Choć rozgrywa się tam wiele ludzkich dramatów i można usłyszeć historie pełne cierpienia, strachu i bezradności, to toczy się tam również normalne życie. Mieszkają tam również osoby młode i zdrowe. Ludzie szukają pracy, zakochują się, zakładają rodziny. Dzieci biegają i się bawią, a matki gotują im obiady. Ofiary kryzysów mają też swoje rozrywki – chcą tak jak wszyscy oglądać telewizję, spotykać się ze znajomymi, grać w karty. Na przykład w Bidi Bidi – drugim co do wielkości obozie dla uchodźców na świecie – organizowany jest nawet talent show. Oto jego zwycięzca, którego spotkaliśmy podczas naszej misji:
Etyka a fundraising
Historia Papi Rossa jest jedynie fragmentem większej narracji o wojnie, kryzysie uchodźczym i tych, którzy zostali w kraju i głodują. Być może dlatego, że na ekranie widzimy młodego, zdrowego i utalentowanego chłopaka, jego historia nie spotkała się z dużym zainteresowaniem odbiorców.
Trochę większe zainteresowanie wzbudziła natomiast historia Tabu Magret. To młoda dziewczyna, która opuściła Sudan Południowy w 2016 roku razem z dwiema siostrami – wtedy 12-letnią Marthą i 6-letnią Elisabeth. Sama miała zaledwie 22 lata. Wojna domowa zmusiła ją do ucieczki. Ich wioska została zaatakowana, więc tak jak stały, tak pobiegły w nieznane. Szła w sandałach, a po dwutygodniowej wędrówce miała rany do połowy łydki. Gdy dotarła, w miejscu jej obecnego domu był busz. Przez prawie trzy miesiące od przybycia do Bidi Bidi spała z siostrami na dworze, czasem w deszczu. Potem dom, toaletę, którą stanowi dziura w ziemi, i całą resztę zbudowała sama. Obecnie utrzymuje się z pracy w obozowej klinice medycznej i dorabia, haftując tradycyjne sudańskie prześcieradła, które noszą nazwę „milaya”.
Wydawałoby się, że zarówno historia Tabu, jak i Papi Rossa są chwytliwe. Obie mówią o czymś istotnym, mają odważnych bohaterów i dramaturgię. Nie będą jednak nigdy miały takiego odzewu, jak poniższa fotografia:
Fares to syn syryjskich uchodźców mieszkających w Libanie. Ma dwa lata i dziecięce porażenie mózgowe. Opieka lekarska i lekarstwa są jednak w tym kraju drogie. Rodzina ledwie wiąże koniec z końcem. Na leki i specjalne mleko dla chłopca zarabia nawet jego 8-letni brat, który pracuje w sklepie z zasłonami i przynosi do domu dolara albo dwa dziennie. Praca uniemożliwia mu edukację.
Gdy opublikowaliśmy historię Faresa i jego rodziny, natychmiast rozdzwoniły się telefony. Szybko udało się zebrać pieniądze na leczenie chłopca. Odzew był znacznie większy od tego, który wzbudziły historie Papi Rossa czy Tabu Magret.
Na tym polega jeden z największych dylematów organizacji pomocowych: jak zbierać pieniądze na pomoc potrzebującym, a jednocześnie ich nie stereotypizować, nie tworzyć na ich temat uprzedmiotawiających, a przez to krzywdzących narracji. Zawsze stajemy między etyką komunikacji a skutecznością fundraisingu.
Świetnie opowiada się historię tak dzielnych kobiet jak Tabu Magret, jak Susan – strażaczka z Kenii, która jest szefową strażnicy w Kiambu i zastępcą szefa straży pożarnej w całym hrabstwie – czy tak jak Palestynka Asma, która – po tym jak jej mąż zachorował i nie mógł pracować – sama utrzymała swoją rodzinę, a dzisiaj prowadzi szkolenia dla kobiet w swojej miejscowości i pracą chce pokazywać innym kobietom, że też są w stanie wiele osiągnąć.
To wszystko są wspaniałe historie dzielnych i odważnych ludzi, o których pragniemy opowiadać. I to robimy. Nie możemy jednak udawać, że nie znamy wyników badań, które pokazują, że podczas zbiórki pieniędzy najlepiej działa dziecko patrzące w obiektyw, najlepiej do lat pięciu, lepiej żeby to była dziewczynka niż chłopiec. Pieniądze, które zbieramy podczas takich zbiórek, są nam przecież potrzebne do ratowania życia lub zdrowia tych ludzi.
Być ich głosem
To wszystko przypomina historię bohaterki jednego z najbardziej zdjęć w historii fotografii – „Afgańskiej dziewczynki” Steve’a McCurry’ego. Najprawdopodobniej nazywa się ona Sharbat Gula. Sharbat dopiero jako dorosła kobieta dowiedziała się, że jej twarz zna cały Zachód, a ona stała się symbolem wojny w Afganistanie i uchodźców na całym świecie.
I Papi Ross, i Tabu Magret, i Fares nie mają pojęcia, co stanie się ze zdjęciami, które im zrobiłam. Nie wiedzą, jakiej narracji stają się twarzą, jaka prośba o wsparcie będzie zilustrowana ich wizerunkiem. Nie mogą nic odpowiedzieć, obronić się, niczego dodać. Przez chwilę patrzą w obiektyw i w ten sposób powierzają mi swoją historię, swój wizerunek, a czasem wręcz swój los.
I dziecko do lat pięciu, i Tabu, i Papi Ross, i Susan, i Asma – wszystko, co o nich opowiadamy, to jakaś prawda o świecie. Mamy ich historie w swoich rękach i je opowiadamy, ponieważ oni nie mają tego przywileju i wolności, aby móc samemu mówić za siebie. A jednocześnie czujemy, jak ważne jest, aby ich głos był słyszalny. To olbrzymia odpowiedzialność i wielkie wyzwanie – znaleźć w tej narracji równowagę. Tak, żeby – jeśli będziemy mieli szczęście spotkać się ponownie – móc spojrzeć sobie w oczy i nie mieć poczucia winy z powodu nadużycia czyjegoś zaufania.
Czy można pomagać i nie ograniczać? Nie wiem. Poprzez zapewnienie potrzebującym edukacji, pracy, ochrony zdrowia – co w pewnym sensie może zostać odebrane jako projektowanie życia i ograniczanie – staramy się dać im wolność. Podmiotowość. Szansę na dostęp do dóbr, które przysługują wszystkim ludziom. A także sprawić, by ci ludzie, jako społeczeństwo, mieli moc odbudowania swojego kraju.
Za każdym razem jednak, przy każdym pojedynczym projekcie, każdym człowieku, każdej historii należy zadawać sobie pytania o zasadność swoich działań. Porażką jest zaprzestanie prób lub uznanie, że już wszystko wiem. Podejmowanie kolejnych prób, kwestionowanie i poddawanie w wątpliwość swoich działań nie jest jednak łatwe, ponieważ nieograniczanie cudzej wolności często oznacza ograniczanie własnej – dopasowanie się do warunków kulturowych, zrezygnowanie ze swojej racji i opowiadanie historii bez europocentrycznych okularów. A nam, Europejczykom, trudno patrzeć bez nich na świat.
Tekst prezentacji wygłoszonej podczas Festiwalu Wachlarz, który odbył się 15.06.2019 roku we Wrocławiu.